Nie sprawdzam, kiedy dodałem ostatni wpis o bieganiu, na tym blogu. Blog zmieniał się ze mną, próbowałem różnych dróg tutaj. No i właśnie tym wpisem wracam tam, skąd przyszedłem. Pamiętnik z biegania ; ))
Gdynia. Mam tam 140 km. Gdyby się nad tym zastanowił, to nielogiczne jest wydawać około 100 zł na pakiet startowy, jechać półtorej godziny samochodem i pobiec 10 km. Ale biegi były od zawsze dobrym pretekstem, na wyjazd z rodziną. Bardzo się cieszę z kolejnego wspomnienia do kolekcji.
Pewne rzeczy się nie zmieniają
W tym roku na biegu byliśmy na styk, ale jak zobaczysz sobie niżej film, to w 2016 roku też na na ostatnią chwilę na bieg. 7 lat temu było mniej osób do ogarnięcia na wyjazd, ale efekt ten sam. Jak to mawia klasyk: „czasy się zmieniają, a pan ciągle w komisjach”.
Swoją drogą ten format poniżej (nagrany 7 lat temu), to świetna relacja. Wyprzedziłem tiktokowe czasy.
Wracam na drogę życiówek
Dziś w 11.11.2023 roku, zrobiłem najlepszy czas w ostatnich 7 latach (45:34). W 2016 roku wykręciłem życiówkę (43:31). Czuję, że wszedłem na dobrą drogę, żeby ją pobić. Dzisiejszy wynik jest tego dowodem, ale chodzi bardziej o to co czuję we flakach.
Mądrzejszy, ale jeszcze nie widać
Wiem o sobie dużo więcej, znam swój organizm lepiej, a co za tym idzie postępuję dużo mądrzej. Jednak jeszcze nie do końca mam to wdrożone, bo dziś ból pleców nie pozwolił mi pobiec mocniej. Sędziowałem mecz w czwartek i już czułem lekki ból w odcinku lędźwiowym, wczoraj skończyłem grać na hali o 19:30, a dziś chwilę po 7:00 byłem w trasie do Gdyni. To wszystko miało wpływ na to, że atak w drugiej połowie trasy nie poszedł po mojej myśli. W kolejnych akapitach opisałem moje wrażenia.
Jak było na biegu
1 km – 5 km – pełny luzik. Czuję, że jest dosyć lajtowo, pomimo że biegnę średnio 4:28 km, co jak dla mnie jest dość szybkim tempem. Pierwszy kilometr to… relacja na Instagram, poszukanie na YouTube muzy do biegania i wdrożenie się w bieg, bo jeszcze 20 minut wcześniej stałem w korku przed parkingiem.
Upatrzyłem sobie ziomeczka, którego łydki wyglądały jakby spokojnie mógł zrobić dzisiaj poniżej 40 min. Myślę, że biegł w podobnym czasie ze względu na kolegę obok, którego prawdopodobnie wyciągał na życiówkę.
6 km – za ziomeczkami biegnie mi się całkiem przyjemnie. Gdybym nie miał zegarka, który pokazuje tempo i nie miał świadomości, że prawie cała druga połowia biegu jest pod górę, to bym pokusił się o wcześniejsze wyprzedzanie.
Zaplanowałem to jednak na początek drugiej części biegu, czyli po ukończeniu 5 kilometra. No i od pierwszych metrów bez mojego nieoficjalnego pacemakera już czułem, że będzie ciężko.
7 km – zaczęła się męka. Biegniemy pod Świętojańską. Niby wyprzedzam, ale koszt jest ogromny, a średnie tempo… spada. Tam wszyscy biegną dużo wolniej, niż jeszcze 4 minuty wcześniej. Już wiem, że to może nie być ten dzień. Pomimo, że umiem nastawić głowę pozytywnie, to czuję że dziś nie jestem gotowy.
[niedawno miałem pauzę ze względu na plecy, dopiero tak od ponad tygodnia wracam, nie że się tłumaczę, a bardziej szukam logicznego uzasadnienia dla siebie, który to czyta w przyszłości].
8 – 9 km – Dramat, bo mnie odcina. Biegnę pod górę, a plecy bolą coraz mocniej. To nie jest ból, który mogę olać, bo mam wrażenie, że przeszkadza mi w stawianiu szybszych kroków. Myślę o tym, że zjadłem dziś tylko banana, że spałem 6 godzin, że wczoraj się zajechałem na hali.
Te swobodnie przepływające myśli to klasyk w trudnych chwilach. Czasem można je zbijać innymi myślami. Dziś chyba nie miałem na to zasobów.
Jak chcę myśleć o życiówce, to powinienem poważniej do tego podejść – myślę. Jeszcze dużo pracy przede mną. Nie na ścieżkach biegowych. U fizjo, na siłowni, w głowie, która ma nauczyć się nie zajeżdżać, odpoczywać. Przede wszystkim od pracy.
Za chwilę ostatni kilometr, a tempo jest coraz słabsze. Nie pamiętam czasu z czerwca, czyli ostatniego biegu. A chciałbym go pobić. Tylko jak można zrobić lepszy czas, skoro nie wiem jaki miałem poprzedni?
Piękne odzwierciedlenie mojego obecnego życia, czuję się bardzo przygotowany do biegu. W każdym aspekcie.
Chuj. Włączam tryb: „odcinka”.
10 km – w trybie „odcinka” chodzi o to, że nie obchodzi mnie, że mnie coś boli. Co więcej, nie obchodzi mnie co będzie po biegu. Nie interesuje mnie w ogóle cena, którą zapłacę za to, że chcę dogonić tego ziomka przede mną i go wyprzedzić, a potem kolejnego i kolejnego.
Wiem gdzieś podświadomie, że pierwsze parę minut po biegu będzie najgorsze, a potem już do wieczora będę po prostu zmęczony.
I tak właśnie robię. Plecy bolą coraz mocniej, a ja biegnę coraz szybciej. Szczerze? Uwielbiam ten stan. Wiem jeszcze bardziej, że nie powinienem często w nim być. Że trenowanie do odcinki jest idiotyczne.
Jednak to sprawdzanie granic mojego organizmu na biegu jest dla mnie po prostu ekscytujące. I tak dotarłem do mety.
45:34 – pomyślałem, że fajny czas. A potem na spokojnie sprawdziłem wszystkie biegi na 10 km od 2013 roku (mój pierwszy Garmin pochodzi z tego roku, dlatego mam historię od tego czasu. Endomondo [*]). No i wtedy wiedziałem, że to nie jest fajny czas, a rwelacyjny.
Czuję, że jeśli chodzi o życiówki, to nie powiedziałem ostatniego słowa, pomimo upływających lat. Faktycznie najlepszy czas na trenowanie i pobijanie ich był 7 lat temu, drugi najlepszy jest teraz.
Energię z tamtych czasów konwertuję w mądrość w obecnych i zobaczymy co z tego będzie.
Napisałem wpis na bloga, dotrze to chyba do mnie jak kliknę „Opublikuj”. 😀