Kilka dni temu, tuż przed pójściem spać naszło mnie niespodziewane pytanie „Czy ja biegłem półmaraton w zeszłym roku?”. Zdając sobie sprawę, że raczej jestem u schyłku swojej przygody sportowca, siadam zaspany do kompa, sprawdzam wyniki edycji 2017 i otóż jest tam moje nazwisko!
Podobnie w roku 2016, 2015, 2014, 2013. Biegłem w każdej edycji Półmaratonu Grudziądz – Rulewo. Zanim zdążyłem racjonalnie pomyśleć, że jestem kompletnie nieprzygotowany opłaciłem start. Dokładnie 17 dni przed biegiem. Nigdy nie zapisywałem się tak późno na zawody.
„Ty kiedyś pisałeś bloga, nie?”
Usłyszałem to zdanie w ostatnich dniach kilka razy. Do tego przywitanie od osoby, której dobrze nie kojarzyłem: „oo witam rolewicz.pl” – to nie są znaki, obok których nie mogę przejść obojętnie! Od ostatniego wpisu minęło 538 dni, ale nie minie już ani jeden więcej! 7 kilogramów grubszy, 8 cm bardziej okrągły, z wydolnością godną pajdka pobiegłem lepiej, niż sobie założyłem! Ta informacja musi ujrzeć światło dzienne!
18 minut gorzej od życiówki, a radość ogromna
Czasy kiedy pokonywałem dystans 21,1 km w tempie 4:41 min/km chwilowo odeszły w zapomnienie. Wspomnienia jednych z najpiękniejszych chwil w moim sportowym życiu możesz przeczytać tutaj. Dziś miałem zupełnie inne strachy i dylematy przed biegiem: co będzie bolało pierwsze? Pachwina czy plecy. Czy dam radę ukończyć z bólem, czy będę musiał zejść z trasy?
Nic takiego nie miało miejsca. Od pierwszego kilometra cisnąłem za pacemakerami na 2:00, w głowie cel 1:59:59. Na drugim km zaczyna mnie boleć kolano, ale takie dolegliwości dopóki znośne to są normalne. Na 4. km czuję moc i wtedy moja głowa przypomina mi, że to półmaraton i naprawdę tylko mi się wydaje, że mam dużo siły: „na czternastym będziesz czuł dalej moc, to pomyślimy o ataku”. Po 6. kilometrze zaczyna podać deszcz – tak się tym faktem zajarałem, że postanawiam opuścić grupę biegnącą na dwie godziny. W sumie z tyłu głowy mam też, że za kilka kilometrów czekają moi kibice i im szybciej tam będę, tym szybciej będą mogli schować się do samochodu. Niestety moja deszczowa radość trwa bardzo krótko, bo niecały kilometr. Jednak skoro postanowiłem cisnąć, to kontynuuję. Garmin pokazuje, że każde 100 metrów daje mi przynajmniej kolejną sekundę przewagi.
Teraz tego pana w zielonym, a za chwilę tą panią w różowym
Niczym żabka skaczę od biegacza do biegacza. Wyprzedzam kolejnych półmaratończyków, mając z tyłu bani, że to nie może trwać wiecznie. Ostatni raz półmaraton przebiegłem… 367 dni temu, w tym roku łącznie przebiegłem 80 km, a najdłuższy trening w 2018 to wymęczone 10 km. Te wszystkie fakty przemawiały za tym, że za chwilę mnie odetnie. Po prostu żyłem nadzieją, że nastąpi to jak najpóźniej. Stało się 3 km przed metą. Przewaga nie zwiększała się, ale tylko przez chwilę, bo wyprzedziło mnie (prawdopodobnie) małżeństwo, które z panią na rowerze równym tempem cisnęło do mety. Nie kalkulowałem, nie sprawdzałem, po prostu doczepiłem niewidzialną gumę, która mnie trzymała za tą parką.
Ostatnie metry na totalnym odcięciu, dopiero teraz, kiedy piszę ten wpis i zerkam na trening, na endomondo, to widzę, że cisnąłem blisko pulsu maksymalnego. Wbiegam na metę padnięty, ale bardzo dumny z siebie. 1:56:34 to czas gorszy od obecnej życiówki, ale lepszy niż sobie na dziś założyłem. Czuję, że mój organizm będzie dochodził do siebie dłużej niż po życiówce, dałem z siebie absolutnie wszystko. Bardzo się cieszę, że nie myślałem racjonalnie zapisując się na bieg. Cieszę się, że odkurzyłem bloga i cieszę się, że przypomniałem sobie jak fajne jest branie udziału w biegach. Organizowanie się, moi bliscy pełni podziwu, ból, walka i radość na mecie oraz satysfakcja, że zmusiłem organizm do wejścia na najwyższe obroty – to wspaniała mieszanka, chcę ją znowu poczuć i – o ile zdrowie pozwoli – wrócić do życiowej formy!
😀
😀