Słowo „życiówka” przewija się ostatnio na blogu często. To za sprawą planu na rok 2015, który zakłada poprawienie najlepszych czasów na: 1/4 Ironman (zrobione), 1/2 Ironman (zrobione – relacja później), Półmaraton (zrobione – to właśnie ta relacja!), Maraton (październik), 10km (zrobione). Realizacja celów to niesamowita rzecz. Ludzie, którzy stają się lepszymi wersjami samych siebie na pewno wiedzą o czym mówię.
Piła. Wyjątkowe miejsce, ponieważ tutaj zadebiutowałem na tym pięknym dystansie. Pierwszy wpis na bloga właśnie z tych zawodów! (niestety po awarii bloga dwa lata temu skasowały się obrazki i lajki) Odległość od rodzinnego miasta to 180km więc spokojnie na imprezę można myknąć w dniu biegu.
Żeby odebrać pakiet startowy kolejki nie było żadnej, ale po koszulkę, której nie wiedzieć czemu nie było w kopercie z makulaturą (ulotkami o innych biegach) trzeba było parę minut pomarznąć. Jednak pan wydający w pocie czoła upragnione t-shirty wynagradzał wszystkie niedogodności pytaniem: „jaki rozmiar?”, by za 3 sekundy powiedzieć „są tylko eL i XeLki” – i tak do każdego z kolejki – mistrz!
Warunki wnet idealne
Gdyby nie ten okrutny wicher, który sprawiał że momentami czułem się jakbym biegł na bieżni mechanicznej naprawdę pogoda byłaby idealna. Deszcz rozpadał się tuż przed startem i towarzyszył mi praktycznie do samej mety. Być może momentami nie padał, ale jakie to miało znaczenie skoro ubrania były tak mokre, że wszystkim grubaskom było widać każdą fałdkę pod poprzyklejanymi koszulkami.
Taktyka
Plan był prosty. Jeśli będę miał siłę to do 12. kilometra cisnę mniej więcej w okolicach życiówki (4:48min/km), a jeśli nadal będę miał moc to przyspieszam. Ledwo ledwo utrzymałem to tempo, ale pomimo wszystko baniak wysłał komunikat do nóg: „wyprzedzaj!”. Około 14. kilometra spotkałem podobnego zajawkowicza. We dwójkę połykaliśmy kolejnych półmaratończyków. Tempo oscylowało około 4:35min/km.
Garmin oszukiwał praktycznie od samego początku. Jeśli już na piątym kilometrze widać, że pokazuje o 200m za szybko kilometr to wiadomo, że biegniesz wolniej niż pokazuje zegarek. Starałem się jednak nie kalkulować i nie obliczać – to strasznie męczy i odciąga uwagę od trzymania odpowiedniego tempa.
Nagle wbiegliśmy w jakiś trójkąt bermudzki, bo tempo zaczęło po prostu spadać. A może tak wiało na tamtej prostej, że się nie dało? Nie wiem dlaczego, ale ziomek który biegł przede mną też osłabł. Nic mnie nie bolało, chciałem biec szybciej, ale po prostu nie miałem mocy. To było w okolicach 17 kilometra, wyprzedzało mnie coraz więcej osób. W biegach ulicznych to jedno z najbardziej dołujących wydarzeń, kiedy wyprzedzają Cię osoby, które minąłeś kilka dobrych kilometrów wcześniej. Zacząłem już powoli żegnać się z życiówką, myślałem sobie ile półmaratonów jeszcze do końca roku, bo na pewno bym nie dopuścił do sytuacji, w której 100% celu by nie było zrealizowane, aż tu nagle…
Poniosła mnie miłość!
Tak! Minęło mnie małżeństwo, razem mogli mieć z 90 lat. (tak naprawdę nie wiem czy to było małżeństwo, może to pan z kochanką albo brat z siostrą, jednak założyłem na czas biegu, że wezmę od nich trochę mocy miłości) Byli zmęczeni, ale utrzymywali równe tempo, takie które pozwoliło na wyprzedzanie i takie, którym byłem zainteresowany. Są takie chwile w życiu człowiek, w których energia nie pochodzi raczej z mięśni, a z głowy. U mnie ta chwila trwała ponad 2 kilometry. W Garminie przełączyłem ekran i widziałem tylko dystans (który pokazywał już z 300 metrów szybciej) oraz czas. Chwilę się zastanowiłem i wyszło, że muszę zapierdalać ile sił do mety, najwyżej umrę, ale to za linią. Wbiegłem i wiedziałem, że jeśli życiówka to minimalna, pozostało czekać na smsa z oficjalnym czasem.
Sms dotarł do samochodu wcześniej niż ja. 1:41:15 – NOWA ŻYCIÓWKA!!!
To było najtrudniejsze zadanie ze wszystkich pięciu. Triathlony to wiadomo, że rower załatwi sprawę, dyszka to dysza – też czułem się jakoś pewnie, maraton za niecały miesiąc, ale mój rekord życiowy to 4:11 – wydaje się, że na luzaku zejdę poniżej 4h, ale żeby się nie okazało, że niesłusznie tak lekceważę ten dystans. Półmaraton natomiast to było wyzwanie, bo czas jak na mnie był wyśrubowany, a wiedziałem że do formy z tamtego okresu sporo brakuje. Poprawiłem się o… 5 sekund. Dla mnie to ważne 5 sekund, bo wiem że odrobiłem nieco zaległości, ale ta trójka mi chodzi po głowie.
Takie 1:39:59 by wyglądało dużo lepiej niż 1:41:15…